Nie będę płakał za Evertonem

Czy Everton może spaść z ligi po raz pierwszy od sezonu 1950/1951?

Oczywiście, że może, co więcej, jest spora szansa, że to się wydarzy. I wtedy powiem sobie okej, stało się, co teraz?

Nie ma wątpliwości, że przez ostatnie miesiące przy Goodison Park zapracowano sobie na konieczność oglądania się za siebie niemalże do końca sezonu. Zamiast rozsiąść się wygodnie w środku tabeli niczym Southampton czy Wolverhampton, Frank Lampard w najbliższą niedzielę i przyszły czwartek będzie grał o życie. Jak do tego doszło? W przeciwieństwie do Zenka Martyniuka, wszyscy wiemy, a ja mogę jeść i mogę spać. I trudno, jakoś to przeżyję, na spadku ulubionego zagranicznego klubu piłkarskiego świat się nie kończy, zwłaszcza w obecnych okolicznościach.

Marek Aureliusz rzekł kiedyś, że wszystko ma swój początek w zmianie. I wiecie co, może potrzebna Evertonowi jest zmiana gruntowna. Nie tylko pudrowanie trupa, a pełna odbudowa. Trudno sobie wyobrazić, żeby wielu obecnych piłkarzy EFC chciało zostać w klubie na drugim poziomie rozgrywkowym. W takich okolicznościach większość z nich z pewnością wybrałaby pierwszy samolot gdziekolwiek. Domyślam się, że rywale już zacierają ręce i na wszelki wypadek mrożą środki na Calverta-Lewina, Richarlisona, Doucoure czy Allana. Robią to z uśmiechem, bo po relegacji nie trzeba będzie wykładać pełnej kwoty, a może 70, może 50% tego, co jeszcze jakiś czas temu mogli wołać przy Goodison Park.

I trzeba będzie ich sprzedać, żeby spróbować zmontować skład na szybki powrót. Takie będą pierwsze konsekwencje. Potem zaboli, bo słodziutka kasa z praw telewizyjnych przestanie płynąć wartkim strumieniem. Co zmusi grupę trzymającą władzę w Evertonie do zadania sobie prostego pytania „co my właściwie chcieliśmy zrobić i co możemy zrobić teraz?”.

Jestem już okropnie zmęczony tym klubem – byłem zmęczony od października, gdy okazało się ku zaskoczeniu nikogo, że Rafael Benitez nie zmieni Evertonu na lepsze, a wręcz przeciwnie. W składzie jest wielu klasowych piłkarzy, którzy często grają tak, jakby przyszli na gierkę z kumplami, nie rywalizować o punkty w najbardziej wyrównanej lidze świata. Niektórzy po prostu na ten poziom się już nie nadają (Seamus Coleman) lub być może nie nadawali się nigdy, a tylko stwarzali pozory w odpowiednim momencie (Mason Holgate) lub nie chcę ich już nigdy widzieć na oczy, bo są beznadziejni (Michael Keane). Czy wymieniłem trzech obrońców? Tak. Czy wina leży wyłącznie po ich stronie? Na pewno nie, bo problemy Evertonu sięgają głębiej.

Obejrzałem tylko 17 minut dosiadu, jaki The Toffees zrobił Tottenham. Nie było potrzeby dłuższego marnowania czasu przed monitorem. Wszystko stało się jasne w momencie, gdy Son nie musiał nawet nikogo prosić, żeby strzelić na 2:0. Gdy pada gol dla przeciwnika, można się rozejść, bo niemal oczywistym jest, że nic dobrego się nie wydarzy.

Frank Lampard rzeźbi jak może. Sam nie jest bez wad, bo piłkarski bóg go opuścił chociażby wychodząc wysoką linią na mijających rywali z uśmiechem na ustach graczy Tottenhamu. Jego gracze wszystkie mecze wyjazdowe do końca sezonu mogliby oddać walkowerem, oszczędzając przynajmniej swoje siły i nerwy wszystkich związanych z klubem. Niezależnie od tego, na jaki aspekt boiskowych popisów The Toffees spojrzymy, wniosek jest tylko jeden – Everton ciężko pracuje na to, żeby urządzić sobie stypę po zakończeniu sezonu. I nie będzie można mówić o tym, że spadek jest niezasłużony. Bo jeśli do niego dojdzie, to nie był to pech, a konsekwencja wieloletniego pikowania pod każdym względem sportowej działalności EFC.

Inny wybitny reprezentant szkoły stoicyzmu, Epiktet, powiedział swego czasu, że kluczem jest otaczanie się ludźmi, którzy podnoszą cię do góry, których obecność wyzwala w tobie to, co najlepsze. I wiecie co? Naprawdę nie wiem, kim w Evertonie chciałbym się otoczyć. Richarlisonem, który okej, strzela bramki i mówi wszystkie poprawne rzeczy, ale wciąż za często odcina mu prąd i robi puste przebiegi? Yerrym Miną, który fajnie tańczy, ale częściej go nie ma niż jest? Androsem Townsendem, który daje z siebie wszystko, ale nie czuję, żeby podnosił sufit tego zespołu? Allanem, który biega jak szalony i łata dziury, kiedy może, ale przy pierwszej okazji pożegna się z klubem? Nie ma tutaj postaci pomnikowej, która stanowiłaby wzór do naśladowania na boisku i poza nim. Coleman to już dawno nie to, bo choć będzie legendą klubu niezależnie od sposobu, w jakim się z nim pożegna, to za zasługi nie powinno się grać.

Za dziecka kibicowałem Manchesterowi United, bo regularnie wygrywał i bił się o najwyższe cele. Potem wybrał mnie Everton i wraz z upływem trofea przestałem traktować jako priorytet numer jeden, bo wiedziałem, że trudno będzie się ich doczekać. Zaczęło się liczyć coś innego: zaangażowanie, walka na całego do samego końca, przywiązanie do klubu, poczucie wspólnoty i ta słynna gra dla koszulki. Na spokojnie mogłem pasjonować się dalej perypetiami United, zacząć oglądać Bayern, kupić na Vinted koszulkę Realu Madryt z napisem SALSA DE TOMATE 10 (#pdk). Ale gdy raz dotknie Cię Everton, nic nie będzie już takie samo.

Kupiłem opowieści o „The People’s Club”. Chciałbym wierzyć, że Nil Satis Nisi Optimum to nie tylko puste słowa. Przesiąknąłem wartościami, które prezentuje Everton poza boiskami piłkarskimi i z dumą podkreślam, że to mój klub. Chciałbym kiedyś cieszyć się na widok piłkarzy w niebieskich koszulkach wznoszących jakikolwiek puchar.

I wiem, że to wszystko może być potraktowane jako sentymentalny bełkot, jak pogodzenie się z losem i próba racjonalizacji obecnego stanu rzeczy. Nic z tych rzeczy. Dalej mam cień nadziei na uratowanie ligowego bytu i budowę silniejszej drużyny w przyszłym sezonie. Odetchnę z ulgą, gdy Everton zajmie 17. miejsce w lidze po 38. kolejkach.

Ale nie będzie mi smutno, gdy zespół z niebieskiej części Merseyside pożegna się z ligą. Przeżyję wieloletnią stagnację w Championship. Bo może nastąpi katharsis, może z gruzów przepłaconego i przygnębiającego zespołu urodzi się jakaś strategia, wizja na odbudowę i rozwój.

A może po prostu do śmierci przyjdzie mi doceniać tylko te małe momenty i kupować koszulki z nazwiskami idoli, którzy świata nie podbiją, ale za to będą grać tak, jak wymaga tego reprezentowanie Evertonu.

Niezależnie od przyszłości – jestem gotowy.

Dodaj komentarz