Ready to die – Everton przed sezonem 2022/2023

Nie mam absolutnie żadnych oczekiwań wobec klubu piłkarskiego Everton Klub Piłkarski. Warto ustalić to sobie na starcie, żeby potem nie było, że czegoś naobiecywałem. Nie, nie ma się co nastawiać. Wręcz przeciwnie, w nadchodzących rozgrywkach Premier League należy obserwować wydarzenia przy Goodison Park wyznając filozofię XD. Będzie nam wszystkim łatwiej.

To ludzie ludziom zgotowali ten los. Zarządzający od lat powoli i niezwykle skutecznie domykają kopułę nad ledwo tlącym się wśród kibiców płomieniem optymizmu. I sami sobie będą winni, gdy Everton w końcu upadnie i sobie ten głupi ryj rozwali. Trudno spodziewać się innego scenariusza, bo absolutnie żaden ruch nie napawa na tyle wielką nadzieją, żeby pomyśleć, że to wszystko może się udać i The Toffees wcale nie wpadną w spiralę niepowodzeń, na lata lądując z hukiem w Championship.

Ale uwaga – mój typ.

Everton się utrzyma.

Psim swędem, w bólach, być może znowu dopiero na sam koniec sezonu i w okolicznościach wysyłających ludzi do szpitala z podejrzeniami zawału. Ale się utrzyma. Nie wykluczam zajęcia 17. miejsca po 38 kolejkach, ale będzie to miejsce bezpieczne, nawet jeżeli trzeba będzie przeciąć sobie obie ręce trzymając się za ostrze brzytwy.

„Ale jak to!” – pomyślicie sobie czytając powyższe słowa. „Przecież w tym klubie nic się nie dodaje, nic nie ma sensu” – będziecie kontynuować swój tok myślowy.

No nie dodaje się i nie ma sensu, ale to już od lat. Kibice Evertonu są zaprawieni w bojach, teraz pora usiąść wygodnie w fotelach i po prostu cieszyć się chaosem. Bo hoooo boy, chaosu na pewno nie zabraknie. Pora sobie odpowiedzieć na najważniejsze pytania związane przed sezonem 2022/2023. Wykonałem to samo ćwiczenie myślowe siedem lat temu prawie co do dnia. Wówczas pomyliłem się spektakularnie. I o to w tym wszystkim chodzi, bo, po raz kolejny apeluję i błagam, nie wiążmy Evertonu (i co za tym idzie niczego co piszę) z jakąkolwiek definicją powagi. Zapraszam na poradnik dla osoby, która nie wie nic o Evertonie.

1. Jak mam sobie wyobrazić strzelanie tzw. goli przez klub piłkarski Everton?

Otóż proszę sobie tego nie wyobrażać! Kto powiedział, że trzeba strzelać tzw. gole, żeby wygrywać mecze? Kopanie piłką do bramki jest absolutnie przereklamowane, a Frank Lampard na konferencji przed spotkaniem z Chelsea ogłosi, że gole to wymysł propagandy statheadów od xG i on nigdy nie widział, żeby ktokolwiek kiedykolwiek strzelił gola na żywo. I że w ogóle wysłał pismo do FA, żeby mecze Evertonu rozstrzygały się nie na podstawie zdobytych bramek, ale poprzez punkty za styl i inaczej nie wyobraża sobie przystąpienia do sezonu.

Dominic Calvert-Lewin (5 bramek w zeszłym sezonie) doznał kontuzji, bo nie wyobrażał sobie noszenia na plecach całego klubu. Demarai Gray boi się wchodzić w pole karne, bo tam są potwory. Andros Townsend się leczy. Salomon Rondon jest zawieszony na spotkanie z Chelsea, znakomicie przewidując przyszłość i łapiąc czerwoną kartkę za absolutną głupotę jeszcze na koniec poprzedniego sezonu. Richarlison who?

I tym samym dochodzimy do postrachów obrońców. Anthony Gordon (4 gole), Michael Keane (3 gole), Mason Holgate (3 gole). Jestem pewien, że nawet obrona Chelsea poskładana obecnie na trytytki poradzi sobie z zagrożeniami ze strony klubu piłkarskiego Everton. No chyba, że jakimś cudem wskrzesimy ducha Stevena Naismitha na ten jeden mecz.

Ogólnie rzecz ujmując – Everton nie ma żadnych opcji, które trenerzy rywali potrzebują dogłębnie przeanalizować i koniecznie zneutralizować. Najgroźniejszą opcją jest obecnie dowodzący tym sajgonem Frank Lampard. W zeszłym sezonie The Toffees zdobyli 43 bramki. W tym sezonie mogą zdobyć o 10 mniej i nikt nie będzie zaskoczony.

We shoot without a gun
We’ll take on anyone
It’s really nothing new
It’s just a thing we like to do

2. Skoro Everton nie umie strzelać, to może chociaż będzie umiał bronić?

Nie, nie będzie umiał! Okej, nie brakowało w ostatnich miesiącach spotkań, w których klub z niebieskiej części Liverpoolu po prostu cofał się najdalej, jak mógł i prosił matkę boską cudu nad Mersey, żeby to się udawało dowieźć. Na szczęście proper brexit lad aka TOP 9 goalkeeper in the Premier League Jordan Pickford bronił jak opętany, więc udawało się to dowieźć. Ale czy to opętanie się utrzyma? Bo jeżeli nie, to już widzę jak Seamus Coleman, Michael Keane, Mason Holgate, Ben Godfrey, Yerry Mina w pięciu stanowiący półtora kompetentnego obrońcy (a i to jest optymistyczne założenie) wniosą cokolwiek pozytywnego.

Jedynym pozytywem tego koszmarnego bloku defensywnego jest Vitalii Mykolenko, który załatał dziurę po Lucasie Digne i ja się o lewą obronę nie martwię. Wiecie jednak, kto się martwi? Frank Lampard i Kevin Thelwell. Panowie popatrzyli na resztę towarzystwa i uznali, że nie nie nie, tutaj lepsze będzie wrogiem dobrego, ale o lewą obronę to trzeba zadbać koniecznie. Koniecznie! Więc zamiast łatać dziury, ściągnęli na wypożyczenie Rubena Vinagre. He’s alright, but he’s not real.

A, Jasiu Tarkowski. Doświadczony w walce o utrzymanie, zaprawiony w bojach o górne piłki i wiedzący, jak dyrygować ciągle obleganą twierdzą. Prawdziwe wzmocnienie. Jedyny problem Tarkowskiego jest taki, że wyżej wspomniana wielka piątka w mig sprowadzi go do swojego poziomu i przebije doświadczeniem (patrzę przede wszystkim na ciebie, Michaelu Keanie).

We cut without a knife
We live in black and white
You’re just a parasite
Now close your eyes and say goodnight

3. No dobrze, to jak już wszystko się rysuje w tak wspaniałych barwach, co w takim razie z Frankiem Lampardem?

Gdzie by nie spojrzeć, Frank Lampard właściwie jest już zwolniony i jedynie czekamy na oficjalne potwierdzenie. Chłop powinien dla swojego dobra powiedzieć – okej, macie to swoje utrzymanie, ale dalej idziecie beze mnie, bo ja się pod tym wszystkim nie chcę podpisać. Ale to nie pasuje do Franka Lamparda.

W tym miejscu muszę włączyć obowiązkowy disclaimer: lubię Lampsa i życzę mu jak najlepiej.

Widać, że zależy mu na tym, żeby ogarnąć ten burdel i spróbować tu coś zbudować. Zaczął od atmosfery, odstawiając na boczny tor swoją filozofię prowadzenia gry. Myślę, że i w tym sezonie będzie musiał postawić pragmatyzm nad osobiste preferencje. Bo inaczej to się nie uda. Nie z tym składem, nie z tym klubem. Osobiście naprawdę mam nadzieję, że Frankie sobie poradzi i będzie trwał na stanowisku menedżera Evertonu.

No ale umówmy się, zdecydowanie łatwiej sobie wyobrazić sytuację, w której Everton po 10 kolejkach pałęta się w strefie spadkowej, a zarząd uznaje że jak to tak, przecież miało być lepiej, a nie jest! I wtedy Lampard mówi, że nie miał przez miesiąc napastnika, że za Richarlisona przyszedł Dwight McNeil, że obrońcy to parodyści i że ściągając piłkarzy z Burnley trzeba było się liczyć z tym, że Everton będzie wyglądał jak Burnley, tylko że w niebieskich strojach.

I wtedy Farhad Moshiri z Billem Kenwrightem powiedzą tak: „Mówisz Burnley Frankie? To się świetnie składa! Bo my znamy kogoś kto tam był i nam powiedział to i owo”.

Enter Sean Dyche.

Jak do tego dojdzie, a wmówiłem sobie, że jest na to niezerowa szansa, to autentycznie nie mam pojęcia, co wtedy zrobię. Moje kibicowskie serce prawie nie wytrzymało przy okazji kadencji Sama Allardyce’a i choć wiem, że Dyche ma wielu zwolenników, to nie jestem jednym z nich. Będzie to tylko kolejny krok w postępującej memizacji klubu.

This is your time to pay
This is your judgment day
We made a sacrifice
And now we get to take your life

4. To wszystko kompletnie nie napawa optymizmem. Gdzie szukać pozytywów?

Pozytywy? A co to takiego. Bądźmy realistami.

Patrzę po cichu na Fulham, Bournemouth i Southampton. Jeżeli Everton ma się utrzymać to nie dlatego, że będzie od innych lepszy. Nie nie nie, utrzyma się wyłącznie dlatego, że ponownie znajdą się gorsi. Problem polega na tym, że kandydatów naprawdę nie jest zbyt wielu, wręcz przeciwnie. No bo jak nie powyższa trójka to kto? Brentford w swoim drugim sezonie zaliczy regres? Nottingham Forest jednak nie dowiezie? Leicester rozsypie się równie spektakularnie jak zdobyło mistrzostwo? Stevie G poprawi swoje legacy? Leeds nie zrobi kroku w przód? W każdą tę teorię jest mi trudno uwierzyć, a już na pewno trudniej niż w to, że Everton będzie lepszy od któregoś z tych zespołów.

5. Może przynajmniej jakieś indywidualne wyróżnienia? Proszę, cokolwiek dobrego.

Nie ma sprawy! Yerry Mina wróci do zdrowia, wpakuje bramerkę na zwycięstwie po strzale głową w doliczonym czasie gry przed własną publicznością i wszyscy zwariują.

Sam Mina też i będziemy mieli powtórkę z Bartka Kapustki.

Zachowując na chwilkę pełną powagę – spodziewam się niezłych sezonów po Gordonie, McNeilu i Doucoure.

6. Po kimś jeszcze?

Nie.

7. Coś mi się wydaje, że udajesz, że się nie przejmujesz.

To nie do końca pytanie, ale okej. Otóż nie, kompletnie się nie przejmuję. To nie mój problem, mi pozostało się tylko śmiać i wejść na całego w oko cyklonu. Co by o Evertonie nie mówić, to dla neutralnego kibica będzie najciekawszy zespół do obserwowania. Amazon powinien natychmiast dopinać szczegóły „All Or Nothing” przy Goodison Park, bo byłaby to znakomita telewizja do oglądania. Pod względem potencjału na cholernie wciągającą telenowelę, The Toffees są bardzo niedoceniani. Tu się będzie działo cały czas i na pełnej. Jazda bez trzymanki, bo przecież nie zapominajmy, że wciąż nad zarządem wisi protest kibiców, który pewnie będzie tylko rósł w siłę.

Ale ja jestem tylko kibicem i wiele innych powodów do tego, żeby się przejmować. Everton nie jest moim klubem dlatego, że dobrze gra w piłkę, bo to niemożliwe. W związku z tym dopóki czegoś nie wygra (czyli pewnie nigdy) nie widzę powodów, żeby inwestować tu swoje nerwy i się napinać.

Polecam to podejście wszystkim sympatykom Evertonu.

8. Absolutnie niczego mi to nie rozjaśniło. Nie mam za co dziękować.

Nie ma sprawy, w tym odnajduję się najlepiej. Widzimy się w trakcie sezonu.

9. A, co z tymi zdjęciami Wersow?

Nie mam pojęcia o co chodzi i absolutnie nie chcę wiedzieć, przykro mi.

The celebration party police

W filmie Moneyball jest scena, w której Brad Pitt ogląda nagranie Jeremy’ego Browna nieświadomie zaliczającego home run. Kulminacyjnym momentem jest linijka „How can you not be romantic about baseball?”. Ostatnio jeden z moich ulubionych dziennikarzy sportowych, Joe Posnanski, rozpoczął na swoim substacku dyskusję pt. „What’s the best thing about baseball?” pod kątem swojej nowej książki o fenomenie America’ Pastime. Jednym z argumentów jest ten, że mecz baseballu może trwać wiecznie. Dopóki nie wyautuje się 27 graczy, wszystko się może zdarzyć. Dopóki ten 27 out pozostaje w grze, można odrobić każdą stratę. A historia tego sportu zna wiele wspaniałych powrotów i historycznych momentów, gdy został już tylko jeden strike.

Dlaczego o tym piszę? Bo w każdym innym sporcie emocje generuje presja czasu, nieubłagalność ostatniej syreny lub ostatniego gwizdka. Gdy bronisz wyniku, każda minuta dłuży się niemiłosiernie. Gdy gonisz, minuty wydają się być sekundami. Wczoraj o 21:30 wydawało mi się, że 45 minut do końca meczu Everton – Crystal Palace minie w mgnieniu oka. Ani się obejrzę, a drużyna Franka Lamparda zejdzie z murawy Goodison Park ze zwieszonymi głowami, licząc na korzystny układ gwiazd w niedzielnej, ostatniej kolejce Premier League.

Ale gdy minęło 45 minut, to zamiast zwieszonych głów było siedmiominutowe oczekiwanie na kolejne pitch invasion, tym razem już nie w wykonaniu garstki niecierpliwych kibiców, a 3/4 stadionu. Atmosfera na Goodison była tak gęsta, że dało się ją zbierać do puszki i potem sprzedawać kolekcjonerom. Nie było już gniewu, nie było frustracji – zamiast tego nawet siedząc przed monitorem jakieś 1700 kilometrów od miejsca akcji byłem pewien, że trwa kolektywne wstrzymywanie oddechu, żeby już za chwileczkę, już za momencik poczuć nieopisaną ulgę i radość.

1878 zwycięstwo na najwyższym poziomie rozgrywkowym.

Pierwszy w erze Premier League powrót z 0:2 do przerwy po 74 nieudanych próbach.

Dele Alli, Alex Iwobi i Michael Keane odmieniający losy spotkania.

Ktoś, kto pisał scenariusz tego wieczoru, po pierwsze dobrze się bawił, a po drugie nie mógł wyreżyserować go o wiele lepiej.

Zza chmur miesięcy upokorzeń, pełnych deszczu koszmarnych błędów indywidualnych, po huraganie koszmarnego zarządzania i niewłaściwych decyzji wyłoniło się piękne niebo wypełnione dymem z niebieskich świec dymnych. Przynajmniej na chwilę.

I, szanowna komisjo ds. celebracji po meczach, chciałbym, żebyście dali nam spokój i pozwolili cieszyć się tą chwilą tak, jak mamy na to ochotę.

Nie mówię oczywiście o idiocie, który wbiegł na boisko, żeby przykozaczyć do Patricka Vieiry i skończył na glebie. Dla tego typu ekscesów nie ma miejsca i chciałbym wyraźnie zaznaczyć, że stanowczo się temu sprzeciwiam. Ale wszystko inne? Czemu nie, naprawdę.

Siedzicie sobie na waszych grzędach, pisząc o idiotach, zwierzętach i rakach. Patrzycie z perspektywy walki o mistrzostwo, Ligę Mistrzów czy europejskie puchary, śmiejąc się, że ludzie zeszli z trybun i celebrują utrzymanie w lidze jak jakiś tytuł albo puchar. Wystarczy nabrać trochę perspektywy i spojrzeć pod innym kątem niż łatwe lajki. Chociaż spróbować zrozumieć, zamiast przejść do domyślnego trybu użytkownika internetu, jakim jest wyśmiewanie, epitety i szydera.

W tamtym momencie, w tamtej chwili, dla tamtych ludzi końcowy gwizdek oznaczał wszystko. Oznaczał szczęśliwy koniec absolutnego dramatu, jakim był sezon 2021/2022. Jeszcze 52 minuty wcześniej zanosiło się na konieczność walki o życie z Arsenalem, z którym Everton na wyjeździe w ostatnich 26 latach wygrał dwa razy – w kwietniu zeszłego roku i w styczniu 1996. Klub, któremu ci ludzie kibicują od lat, stał jedną nogą nad przepaścią i szykował się do lotu.

Przyszłość Evertonu, ich ukochanego klubu, rysowała się w możliwie najczarniejszych barwach i to pod każdym względem. Ale wtedy nastąpił kompletnie szalony zwrot akcji, który ci sami ludzie w przerwie traktowali jako alternatywną rzeczywistość z promilem szans na realizację. Jeżeli nie ma przyzwolenia na świętowanie drugiej szansy od losu, to Sylwia Grzeszczak nie napisałaby swojego hitu.

Dobrze ujął to Frank Lampard. „Nobody can question the celebrations at the end. It is easy to say ‚but you haven’t won anything’. You know what, come and work at this club for a few months and see the difficulties and what it means to people to stay in this league.”

Nie życzę nikomu konieczności przeżywania walki o utrzymanie. To był najbardziej stresujący okres w moim kibicowskim życiu i nie wyobrażam sobie bycia w samym oku cyklonu w czwartkowy wieczór na Goodison Road. Wywieźliby mnie nogami do przodu.

Ale hej, to tylko utrzymanie, więc najlepiej by było, gdyby wszyscy podali sobie ręce i rozeszli się spokojnie do domów. Więc oficjalnie – przepraszam. Poprawimy się przy następnej okazji do świętowania, jakakolwiek by ona nie była.

How can you not be romantic about football?

Nie będę płakał za Evertonem

Czy Everton może spaść z ligi po raz pierwszy od sezonu 1950/1951?

Oczywiście, że może, co więcej, jest spora szansa, że to się wydarzy. I wtedy powiem sobie okej, stało się, co teraz?

Nie ma wątpliwości, że przez ostatnie miesiące przy Goodison Park zapracowano sobie na konieczność oglądania się za siebie niemalże do końca sezonu. Zamiast rozsiąść się wygodnie w środku tabeli niczym Southampton czy Wolverhampton, Frank Lampard w najbliższą niedzielę i przyszły czwartek będzie grał o życie. Jak do tego doszło? W przeciwieństwie do Zenka Martyniuka, wszyscy wiemy, a ja mogę jeść i mogę spać. I trudno, jakoś to przeżyję, na spadku ulubionego zagranicznego klubu piłkarskiego świat się nie kończy, zwłaszcza w obecnych okolicznościach.

Marek Aureliusz rzekł kiedyś, że wszystko ma swój początek w zmianie. I wiecie co, może potrzebna Evertonowi jest zmiana gruntowna. Nie tylko pudrowanie trupa, a pełna odbudowa. Trudno sobie wyobrazić, żeby wielu obecnych piłkarzy EFC chciało zostać w klubie na drugim poziomie rozgrywkowym. W takich okolicznościach większość z nich z pewnością wybrałaby pierwszy samolot gdziekolwiek. Domyślam się, że rywale już zacierają ręce i na wszelki wypadek mrożą środki na Calverta-Lewina, Richarlisona, Doucoure czy Allana. Robią to z uśmiechem, bo po relegacji nie trzeba będzie wykładać pełnej kwoty, a może 70, może 50% tego, co jeszcze jakiś czas temu mogli wołać przy Goodison Park.

I trzeba będzie ich sprzedać, żeby spróbować zmontować skład na szybki powrót. Takie będą pierwsze konsekwencje. Potem zaboli, bo słodziutka kasa z praw telewizyjnych przestanie płynąć wartkim strumieniem. Co zmusi grupę trzymającą władzę w Evertonie do zadania sobie prostego pytania „co my właściwie chcieliśmy zrobić i co możemy zrobić teraz?”.

Jestem już okropnie zmęczony tym klubem – byłem zmęczony od października, gdy okazało się ku zaskoczeniu nikogo, że Rafael Benitez nie zmieni Evertonu na lepsze, a wręcz przeciwnie. W składzie jest wielu klasowych piłkarzy, którzy często grają tak, jakby przyszli na gierkę z kumplami, nie rywalizować o punkty w najbardziej wyrównanej lidze świata. Niektórzy po prostu na ten poziom się już nie nadają (Seamus Coleman) lub być może nie nadawali się nigdy, a tylko stwarzali pozory w odpowiednim momencie (Mason Holgate) lub nie chcę ich już nigdy widzieć na oczy, bo są beznadziejni (Michael Keane). Czy wymieniłem trzech obrońców? Tak. Czy wina leży wyłącznie po ich stronie? Na pewno nie, bo problemy Evertonu sięgają głębiej.

Obejrzałem tylko 17 minut dosiadu, jaki The Toffees zrobił Tottenham. Nie było potrzeby dłuższego marnowania czasu przed monitorem. Wszystko stało się jasne w momencie, gdy Son nie musiał nawet nikogo prosić, żeby strzelić na 2:0. Gdy pada gol dla przeciwnika, można się rozejść, bo niemal oczywistym jest, że nic dobrego się nie wydarzy.

Frank Lampard rzeźbi jak może. Sam nie jest bez wad, bo piłkarski bóg go opuścił chociażby wychodząc wysoką linią na mijających rywali z uśmiechem na ustach graczy Tottenhamu. Jego gracze wszystkie mecze wyjazdowe do końca sezonu mogliby oddać walkowerem, oszczędzając przynajmniej swoje siły i nerwy wszystkich związanych z klubem. Niezależnie od tego, na jaki aspekt boiskowych popisów The Toffees spojrzymy, wniosek jest tylko jeden – Everton ciężko pracuje na to, żeby urządzić sobie stypę po zakończeniu sezonu. I nie będzie można mówić o tym, że spadek jest niezasłużony. Bo jeśli do niego dojdzie, to nie był to pech, a konsekwencja wieloletniego pikowania pod każdym względem sportowej działalności EFC.

Inny wybitny reprezentant szkoły stoicyzmu, Epiktet, powiedział swego czasu, że kluczem jest otaczanie się ludźmi, którzy podnoszą cię do góry, których obecność wyzwala w tobie to, co najlepsze. I wiecie co? Naprawdę nie wiem, kim w Evertonie chciałbym się otoczyć. Richarlisonem, który okej, strzela bramki i mówi wszystkie poprawne rzeczy, ale wciąż za często odcina mu prąd i robi puste przebiegi? Yerrym Miną, który fajnie tańczy, ale częściej go nie ma niż jest? Androsem Townsendem, który daje z siebie wszystko, ale nie czuję, żeby podnosił sufit tego zespołu? Allanem, który biega jak szalony i łata dziury, kiedy może, ale przy pierwszej okazji pożegna się z klubem? Nie ma tutaj postaci pomnikowej, która stanowiłaby wzór do naśladowania na boisku i poza nim. Coleman to już dawno nie to, bo choć będzie legendą klubu niezależnie od sposobu, w jakim się z nim pożegna, to za zasługi nie powinno się grać.

Za dziecka kibicowałem Manchesterowi United, bo regularnie wygrywał i bił się o najwyższe cele. Potem wybrał mnie Everton i wraz z upływem trofea przestałem traktować jako priorytet numer jeden, bo wiedziałem, że trudno będzie się ich doczekać. Zaczęło się liczyć coś innego: zaangażowanie, walka na całego do samego końca, przywiązanie do klubu, poczucie wspólnoty i ta słynna gra dla koszulki. Na spokojnie mogłem pasjonować się dalej perypetiami United, zacząć oglądać Bayern, kupić na Vinted koszulkę Realu Madryt z napisem SALSA DE TOMATE 10 (#pdk). Ale gdy raz dotknie Cię Everton, nic nie będzie już takie samo.

Kupiłem opowieści o „The People’s Club”. Chciałbym wierzyć, że Nil Satis Nisi Optimum to nie tylko puste słowa. Przesiąknąłem wartościami, które prezentuje Everton poza boiskami piłkarskimi i z dumą podkreślam, że to mój klub. Chciałbym kiedyś cieszyć się na widok piłkarzy w niebieskich koszulkach wznoszących jakikolwiek puchar.

I wiem, że to wszystko może być potraktowane jako sentymentalny bełkot, jak pogodzenie się z losem i próba racjonalizacji obecnego stanu rzeczy. Nic z tych rzeczy. Dalej mam cień nadziei na uratowanie ligowego bytu i budowę silniejszej drużyny w przyszłym sezonie. Odetchnę z ulgą, gdy Everton zajmie 17. miejsce w lidze po 38. kolejkach.

Ale nie będzie mi smutno, gdy zespół z niebieskiej części Merseyside pożegna się z ligą. Przeżyję wieloletnią stagnację w Championship. Bo może nastąpi katharsis, może z gruzów przepłaconego i przygnębiającego zespołu urodzi się jakaś strategia, wizja na odbudowę i rozwój.

A może po prostu do śmierci przyjdzie mi doceniać tylko te małe momenty i kupować koszulki z nazwiskami idoli, którzy świata nie podbiją, ale za to będą grać tak, jak wymaga tego reprezentowanie Evertonu.

Niezależnie od przyszłości – jestem gotowy.

NSNO – Niech Się Nareszcie Ogarną

Gdyby Farhad Moshiri planował wydanie wspomnień po tym, jak odda kontrolę nad klubem piłkarskim Everton komuś innemu, mam dla niego roboczy tytuł tego wydawnictwa. „Jak zmarnować potencjał i zrazić do siebie fanów?” – tak w telegraficznym skrócie można podsumować niespełna sześć lat rządów Irańczyka przy Goodison Park.

O błędach Moshiriego z lat 2016-2021 nie ma co wspominać, choć oczywiście wciąż rzutują one na obecny krajobraz Evertonu. Ale jak mawiał pewien mędrzec…*

*wpis będzie zawierał gify baseballowe, żeby nie było tak przykro

Zacznijmy zatem od czerwca 2021, momentu, w którym czar Ancelottiego prysł na dobre i w którym pojawiła się Hiszpańska Inkwizycja pojawił się hiszpański kelner – Papa Benitez. Trzymając się mojego znakomitego pomysłu na książkę, rozpiszmy w punktach plan na strącenie klubu piłkarskiego na przedostatnią półkę w hierarchii Premier League.

1. Nie miej zbyt wielkiego pojęcia o futbolu

To klucz, bez tego nie uda się zrealizować kolejnych kroków. Farhad Moshiri może udawać, że zna się na piłce i na tym, jak działają mechanizmy związane z zarządzaniem klubem piłki nożnej. Może przyjść i powiedzieć – hej wszyscy, patrzcie, jak znam się na piłce i czasami mój zespół wygrywa mecze. I ludzie mogą mu uwierzyć, w końcu rzeczywiście, jego zespół czasami wygrywa mecze.

Ale umówmy się – jeżeli w sześć lat zatrudniasz pięciu menedżerów (Koeman, Allardyce, Silva, Ancelotti, Papa Benitez [nie liczymy Duncana Fergusona]), to nie za bardzo masz pojęcie, co robisz. Jeżeli co chwila zmieniasz kierunek swojego zespołu i nie masz żadnej strategii co do jego rozwoju (bo takiej przecież nie ma), to średnio można uznawać cię za kogoś kompetentnego. Jeżeli nie umiesz rozmawiać z kibicami i wydajesz jedynie oświadczenia w formie rozmów kontrolowanych z Jimem Whitem, to wyraźny znak, że boisz się konfrontacji nt. własnej wiedzy o świecie piłki nożnej.

Wreszcie, jeżeli decydujesz się na palenie pieniędzmi w piecu (lato trzech dziesiątek, Yannick Bolasie, Morgan Schneiderlin, Cenk Tosun, Theo Walcott, przeklęty Alex Iwobi) to znak, że jesteś jak tato, którego syn od trzech godzin męczy w centrum handlowym o zabawkę i w końcu mu ją kupujesz, żeby dał ci spokój. Nikt o zdrowych zmysłach i pojęciu o piłce nożnej nie pomyślałby, że cholerny Alex Iwobi za absurdalne 30 milionów funtów to jest bardzo dobry pomysł na naprawienie swojego klubu. Jeszcze gdyby to był tylko ten koszmarny Iwobi, to okej – błędy się zdarzają, ale od czegoś podobno masz ludzi, prawda? Skoro już o ludziach mówimy

2. Zatrudnij kogoś, kto (podobno) się zna, a potem nie daj mu spokoju

Steve Walsh kiedyś powiedział, że Everton mógł mieć Andy’ego Robertsona, Harry’ego Maguire’a i Erlinga Haalanda.

Tak samo jak ja kiedyś powiedziałem, że mogłem mieć same szóstki w szkole i pójść na Harvard. Ostatecznie zamiast tych trzech pojawili się Schneiderlin, Klaasen i Tosun, a ja nie poszedłem na Harvard.

Steve Walsh może sobie mówić co chce, a i tak mu nikt nie uwierzy, bo „a fructibus eorum cognoscetis eos”. Steve Walsh został w nagrodę zwolniony, bo nie nadawał się na dyrektora sportowego. A już na pewno nie wtedy, kiedy Moshiri, Bill Kenwright i Ronald Koeman postanowili sobie pograć w Football Managera na żywo.

Za niego przyszedł Marcel Brands, który miał posprzątać bałagan po poprzedniku i wyprowadzić klub na prostą. Sprowadził Lucasa Digne, Andre Gomesa, Bernarda (tak, na tym blogu lubi się Brazylijczyka), Doucoure i Godfrey’a. Ale stracił także równowagę i zdrowy rozsądek, gdy przyszło do podpisywania kontraktu z najgorszym Alexem Iwobim, czego nigdy mu nie zapomnę. To był moment, w którym trzeba było zrobić Rejtana i najwyżej odejść z podniesioną głową.

W każdym razie – jeżeli sprowadzasz dyrektora sportowego, to dajesz mu zadania i, przede wszystkim, swobodę działania.

Czego nie robisz? Nie stoisz nad nim i nie pokazujesz – a może ten, a może tamten, a mój kolega (zaraz do niego wrócimy) powiedział że ten. I nie pozwalasz również budować menedżerowi zespołu po swojemu, bo w przeciwnym razie nie potrzebujesz dyrektora sportowego. Tymczasem Ancelotti i Benitez robili sobie, co chcieli. Nie jest to koniecznie nic złego, ale kompletnie podważa autorytet osoby, która powinna być nad nimi.

Co więcej, osoba ta została przecież członkiem zarządu i dostała nowy kontrakt. Po co? Jeżeli nie daje się dyrektorowi sportowemu odpowiedzialności związanej z zatrudnianiem menedżera (robi to sam szefo) ani wolnej ręki przy transferach (Allan i James Rodriguez oraz jego kontrakt to przecież dzieła Ancelottiego, Gray i Townsend przyszli z rekomendacji Papy Beniteza), to po cholerę przedłużać z nim umowę i dawać miejsce w zarządzie?

Farhad Moshiri sprowadził osobę, która miała wyprowadzić klub na prostą i nadać mu wizję. Super. Po czym ten sam Farhad Moshiri regularnie robił Brandsowi do gniazda i podejmował swoje decyzje. Co, powracając do punktu pierwszego, nie jest raczej dobrym pomysłem. Jeżeli Irańczyk potrzebował kozła ofiarnego, to podpisując kontrakt z Holendrem zrealizował swoje zadanie znakomicie. W innym przypadku zawiódł na całej linii.

Moshiri jest rzekomo wielkim fanem modelu funkcjonowania klubu z dyrektorem sportowym. Więc może pora umieścić w tej roli pewnego jegomościa, z którym i tak cały czas się jest na łączach?

3. Zamiast słuchać się ludzi mądrych, słuchaj się kolegi, który dba o swoje interesy

Kia Joorabchian byłby super przyjacielem w 2006 roku, gdy przywoził do West Hamu Carlosa Teveza i Javiera Mascherano. Kia Joorabchian nie jest super przyjacielem w 2021 roku, gdy próbuje za wszelką cenę wepchnąć do Evertonu Anwara El Ghaziego. Jego nazwisko pojawiało się także przy okazji powrotu Coutinho do Evertonu, bo ludzie potrafią dodawać dwa do dwóch i na podstawie bliskich relacji obu Irańczyków były piłkarz Liverpoolu był wiązany z grą po niebieskiej stronie Mersey. Kto zachwalał transfer Jamesa Rodrigueza? Oprócz tego, że prawie wszyscy, to robił to także Kia Joorabchian, który maczał palce przy tym ruchu.

Rodak Moshiriego, choć nie jest oficjalnie zatrudniony w klubie, odgrywa w nim bardzo dużą rolę – próbował przecież przeforsować kandydaturę Nuno Espirito Santo, chcąc wyświadczyć przysługę swojemu koledze Jorge Mendesowi. Gdy to się nie udało, osobiście był mediatorem pomiędzy Benitezem i Moshirim.

Zgadniecie, czyja firma reprezentowała Arsenal przy transferze Alexa Iwobiego? Wiadomo.

Jedyne, co udało się Joorabchianowi, to transfer Richarlisona. I to by było na tyle, ale niestety Moshiri prawdopodobnie zrobi to, co powie mu jego przyjaciel. W końcu sam nie zna się na piłce i, jak by się wydawało, na czytaniu nastrojów kibiców. Bo gdyby się znał to nie zrealizowałby punktu 4.

4. Zatrudnij menedżera, który kiedyś wygrywał, ale już długo nie, no ale to nie problem, bo to MARKA

Ostatnie trofeum Rafaela Beniteza to Puchar Włoch w 2014 roku. (Nie liczę awansu z Newcastle do Premier League, don’t @ me). Więc naturalnie były menedżer Liverpoolu był idealnym kandydatem na menedżera Evertonu. W końcu Everton nie wygrał nic od 27 lat i nic nie stoi na przeszkodzie, żeby nie wygrywał jeszcze dłużej. Spokojnie, mamy dystans.

I tym samym, oczywiście dzięki pomocy Joorabchiana, nowe porządki miał zaprowadzić ktoś, kto kiedyś nazwał swój nowy klub klubem małym. Głównie dlatego, że przyjeżdżając na mecz z Liverpoolem, Everton postanowił się bronić. Szokujące.

A potem Benitez mówił, że on to zawsze gra do przodu i jego drużyny mają atakować. Znakomitym dowodem na jego progresywne podejście do futbolu było wystawienie zespołu w formacji 5-4-1 na 19. w tabeli Championship Hull City. Albo całkowite oddanie środka pola Brighton, żeby mogli sobie wygrać 3:1. Albo 23 bramki strzelone i 32 stracone. Albo wyjście 4-4-2 na Liverpool, aby pokazać, że Everton to już nie jest mały klub.

No ale Rafael Benitez to marka. Kiedyś przecież wygrywał bardzo dużo meczów, a Moshiri chciałby, żeby jego klub wygrywał dużo meczów.

I to nie problem, że Benitez tradycyjnie pokłócił się z jednym z najlepszych piłkarzy, więc trzeba go było sprzedać. No bo Rafael Benitez to marka.

Wcale nie przeszkadzają nikomu dwa zwycięstwa w ostatnich trzynastu meczach ligowych. W końcu Rafael Benitez to marka.

Ludzie mają dystans, gdy za Jonjoe Kenny’ego wchodzi Salomon Rondon, za którego Everton powinien dostawać dofinansowania z PFRON-u, bo Rafael Benitez to… sami wiecie co.

5. Wspieraj tego menedżera, jak już go zatrudniłeś, bo co ci pozostało

Paradoksalnie, wyrzucenie teraz Rafaela Beniteza to byłby doskonały przykład naprawiania błędu błędem. Skoro już Moshiri go zatrudnił i nie zanosi się na to, że Papa Benitez ucieknie latem do Realu Madryt, to musi się go trzymać. Skoro zwolnił Brandsa, żeby Benitez mógł robić transfery według swojego pomysłu, to musimy się stety/niestety przekonać, jakie będą tego efekty. Bo kolejna zmiana na tym stanowisku w trakcie sezonu i w połowie okienka byłaby samobójstwem i proszeniem się o spadek.

Od początku byłem dość sceptyczny co do pomysłu zatrudnienia Beniteza. Popełnił już tak wiele błędów, że nie powinienem chcieć, żeby został. I wcale nie jestem przekonany, że jego dalsza praca na stanowisku menedżera przyniesie skutek. Ale przede wszystkim w ogóle nigdy nie powinno go tu być, a skoro jest, to niech dokończy to, co zaczął, może przypadkiem znajdą się trzy gorsze zespoły w Premier League. A lato już tym razem będzie należało do Evertonu, prawda?

6. Rób dalej to co robisz. Skoro do tej pory nie działało, to na pewno zadziała tym razem!

Minione sześć lat miało być dla Evertonu czasem mlekiem i miodem płynącym. Z dzielnego underdoga gryzącego kluby TOP 6 po kostkach, drużyna z Goodison Park miała stać się dobermanem rozszarpującym swoich przeciwników w drodze po trofea (przynajmniej Puchar Chipicao, eh?) i występy w Europie.

No ale nie, nic takiego się nie stało, więc Farhad Moshiri powinien dalej wydawać pieniądze na przepłaconych nieudaczników (wiadomo, o kim mowa). Może spokojnie zatrudniać ludzi, których nie będzie słuchał i słuchać ludzi, których nie zatrudnia. Zamiast pionu sportowego z jasno określoną strategią trzeba dalej ściągać kogo się chce i dawać mu wolną rękę, nie łącząc wszystkich szczebli piramidy szkolenia z pierwszym zespołem. A przede wszystkim ignorować każdego, kto ma jakąś konstruktywną krytykę, bo zawsze jak coś to można zadzwonić do Jima White’a.

I wtedy wszystkie problemy znikają. A Everton niech sobie będzie, gdzieś tam na 13-14. miejscu, w końcu to tylko pieniądze. Czasem są, a czasem ich nie ma.

Za to marki i przyjaciele są zawsze.

I co z tymi marzeniami, Carlo?

This is good publicity for me to be linked with Real Madrid but it is not true. I am really happy to stay here. We have difficulties, of course, but I feel good at Everton and my target is to make Everton better and better every year.

Carlo Ancelotti, 18 maja 2021

While I have enjoyed being at Everton I have been presented with an unexpected opportunity which I believe is the right move for me and my family at this time.

Carlo Ancelotti, 1 czerwca 2021

Cała nadzieja na lepszą przyszłość Evertonu prysnęła w dwa tygodnie, przynajmniej tymczasowo. Carlo Ancelotti, menedżer niezwykle doświadczony i szanowany, którego zatrudnienie w przeciętnym klubie ligi angielskiej było sensacją, objął ponownie Real Madryt. Nie można mieć mu tego tak całkowicie za złe, bo gdzie Everton, a gdzie Real. Ale w pewnym stopniu wręcz trzeba ten ruch wytknąć.

Po co ta deklaracja sprzed dwóch tygodni? Po co ciągłe powtarzanie o planach na przyszłość, budowanie nerwowego oczekiwania przed pięćdziesiątym z rzędu niezwykle ważnym oknem transferowym? Kibice Evertonu, w tym również i autor, wiązali z Carletto ogromne nadzieje. To on miał położyć kres wieloletniemu marnotrawieniu pieniędzy na graczy pokroju Alexa Iwobiego czy Theo Walcotta, przebudować klub tak, żeby wreszcie wygrać cokolwiek. Nawet Puchar Ligi pozostawał poza zasięgiem zespołu, który w pewnym momencie swojej drogi wystawił Dominica Calverta-Lewina na prawym wahadle. Everton mógłby przegrać wszystkie mecze w Pucharze Króla Tajlandii w 2010 roku, żeby uniknąć wygrywania.

If someone is not happy they have to leave. An unhappy player is not going to be a good part in this project.

Carlo Ancelotti

I w środku tej przebudowy, która dała nam Jamesa Rodrigueza, Allana, Abdoulaye’a Doucoure i Bena Godfreya odchodzi jeden z dwóch głównych architektów. Człowiek, bez którego James czy Allan nawet nie potrafiliby powiedzieć, jak się nazywa ten drugi klub z Liverpoolu. Jego autorytet, doświadczenie i charyzma pozwalały wierzyć, że mimo wszystko w końcu nadejdzie czas Evertonu.

Zamiast tego, w tradycyjny dla historii tego klubu sposób, gdy przyszło co do czego, doszło do spektakularnej kompromitacji.

Te wszystkie mecze z Sheffield, Newcastle, Fulham itd., po których Ancelotti wymagał więcej od swoich piłkarzy, choć oni nie byli w stanie dać z siebie więcej, teraz nie mają znaczenia. Zamiast chociażby gloryfikowanego i lepiej opakowanego Pucharu Intertoto czeka nas kolejne lato w poszukiwaniu sensu istnienia. Czy Liga Konferencji Europy zmieniłaby w jakimkolwiek stopniu perspektywę Ancelottiego? Oczywiście, że nie, w końcu zadzwonił Florentino i zamiast kolejnego wyboru między dżumą (Andre Gomesem) i cholerą (Tomem Davisem) ma Modricia, Casemiro czy Kroosa. Zamiast Alexa Iwobiego ma Edena Hazarda (Eden Hazard na jednej nodze jest lepszy od Alexa Iwobiego, don’t @ me). Zamiast konieczności szukania zastępcy Seamusa Colemana dostaje Davida Alabę za darmo.

Z Ancelottim wiązała się nadzieja, nie, wiązały się oczekiwania – na koniec ery Iwobich, na zatrudnianie kolejnych piłkarzy pokroju Godfrey’a, który jest niewątpliwym odkryciem rozgrywek 2020/2021 i jednym z czołowych zawodników sezonu. Na jakikolwiek puchar, na prawdziwą przygodę w Europie.

Włoch podobno miał marzenie, w którym kibice na wypełnionym po brzegi nowym stadionie Evertonu będzie skandował jego imię.

I would like to be there when the new stadium is opened. It will be a good achievement for me. To finish the contract here in 2024 means that you did a good job and when you do a good job the contract will not be stopped in 2024. It will continue. The time I spent here is one year and I have felt really good so I would like to stay as long as possible.

Carlo Ancelotti

Carlo Fantastico, Carlo Magnifico.

To tylko marketing. To tylko budowanie złudnej nadziei, na którą niemal wszyscy się nabrali. To tylko puste słowa.

Bo Everton nie został stworzony po to, żeby dawać kibicom radość. Everton został stworzony po to, żebyśmy nauczyli się cierpieć i znosić kolejne porażki w kluczowych momentach. Everton istnieje, bo ktoś chce żebyśmy wiedzieli, że zawsze gdy widać światełko w tunelu, chwilę później nadchodzi życie, które wszystko weryfikuje. Mamy nie mieć oczekiwań, chwytać dni i momenty tak, jak chwytaliśmy zwycięstwo w derbach z Liverpoolem, jak przełamanie klątw Arsenalu i Tottenhamu. I być w pełni świadomym, że te momenty to wszystko, na co możemy w życiu liczyć, bo zaraz przyjdzie nasze Sheffield, które w najbardziej upokarzający sposób sprowadzi nas na ziemię.

Sukces wydaje się tak blisko. Cztery punkty. Trzy transfery. Dwa mecze. Jeden menedżer.

„I would like to stay as long as possible”. Chyba, że zadzwoni Real, wtedy żegnamy się w kilka chwil, nie będę za wami tęsknił, na razie.

Nie wiem do końca, jak oceniać pobyt Włocha w Evertonie. Zważywszy na okoliczności skłaniam się ku rozczarowaniu, ku poczuciu niedosytu. Jakby ktoś kupił niezadbany dom, posprzątał tylko jeden pokój i zrobił w nim zdjęcia na wynajem na OLX-a. Ktoś to po nim przejmie, wciąż ma mnóstwo roboty. Wierzyłem w Martineza, nie chciałem wierzyć w Koemana, absolutnie nie wierzyłem w Silvę. Carlo ufałem bezgranicznie.

Nie warto było.

To wciąż może być przełomowe lato. Signiore Ancelotti zmienił jedno w moim punkcie widzenia. A fructibus eorum cognoscetis eos – po owocach ich poznacie. Ancelotti zasadził drzewo, ale na owoce nie chciało mu się czekać, skoro mógł kupić te hiszpańskie.

They wanted to build a competition without sporting merit. This is not acceptable because in our culture, we were brought up to have sporting merit. They were wrong – full stop.

Carlo Ancelotti o Superlidze

Czy to nie ironiczne, że ten sam Carlo, który myślał, że Superliga to jeden wielki żart, dołączył do jednego z trzech klubów, który właściwie nigdy się z tego pomysłu nie wycofał? Mógł kontynuować projekt, którego podobno był wielkim entuzjastą i na który podobno miał plan, ale poszedł do Realu, gdzie wygrywać jest bardzo łatwo. Za przeciwnika w walce o tytuł będzie miał Diego Simeone i (być może) Ronalda Koemana.

Nie będę śledził tej rywalizacji. Mój ulubiony menedżer już nie jest moim ulubionym menedżerem. Wygrał Real, wygrały PR-owe gadki, przegrał Everton, przegrałem i ja.

Ale tego nikt mi nie zabierze. Gify nie kłamią.

Nikt nie spodziewał się hiszpańskiej degrengolady

Przez ostatnie kilkanaście lat bardzo łatwo było związać się z Evertonem. Klub z Goodison Park był bowiem idealną analogią przeciętnego człowieka, pracującego ciężko i ze średnimi rezultatami. Co prawda co jakiś czas udawało mu się osiągnąć większy sukces, ale cel ostateczny zawsze pozostawał niedościgniony, był jedynie sennym marzeniem, które po rozbudzeniu zamieniało się w szarą rzeczywistość. Bramy Ligi Mistrzów okazały się zamknięte na cztery spusty i zamiast udać się do ulubionego lokalu, trzeba było znaleźć jakikolwiek otwarty, a tym okazała się Liga Europy. Jednak nawet tam Everton nie zagrzał dłużej miejsca, nie dane mu było wyjść skoro świt po najlepszej nocy w życiu, raczej zwijał się po angielsku gdy wszyscy dopiero zaczynali się bawić. Koło FA Cup i Pucharu Ligi The Toffees przechodzili jak pryszczaty nastolatek obok pięknej równieśniczki – byli blisko, ale nie mogli dotknąć.

I wiecie co? Dało się z tym wszystkim żyć. Rozczarowanie stanowiło nieodłączny element, do którego się można się przyzwyczaić. Przynajmniej wiadomo było, czego można się spodziewać. Walki w każdym meczu, kilku niespodzianek i miejsca w górnej połowie tabeli. Nic specjalnego, a jednak co jakiś czas po kolejnym zwycięstwie na pohybel „ekspertom” pojawiał się uśmiech. Mieliśmy kilku piłkarzy z wyższej półki i naturalną koleją rzeczy była ich sprzedaż do klubów walczących na śmierć i życie o mistrzostwo bądź Europę. Pieniądze za ich transfery rozpływały się w powietrzu, a władze wzruszały ramionami i odpowiadały na prośby kibiców o hitowe transfery słowami „niewiele możemy zrobić, bo przyjdzie taka Chelsea i nas przebije”. Gdy ktoś odchodził, na jego miejsce wyciągano z kapelusza następnego delikwenta, dodawano także zawodników nie mieszczących się w tych większych klubach (czyt. głównie w Manchesterze United), a na wszelki wypadek w klubie kręcił się Tony Hibbert. Wspaniałe czasy, znakomite wspomnienia, coraz mocniejsza miłość do niebieskich barw.

Aż w końcu David Moyes słusznie uznał, że drugiej szansy na popsucie objęcie Manchesteru United już nie dostanie i opuścił Everton. Świat może nie zadrżał w posadach, ale zmieniła się optyka kibica. Do tamtego momentu przyjemnie było marzyć, a ostateczne sportowe rozczarowanie było czymś akceptowalnym, naturalną koleją rzeczy, impulsem do wmawiania sobie, że w następnym sezonie los się musi wreszcie uśmiechnąć. Wtedy jednak przyszedł ktoś, kto z marzeń zrobił ambicje, a zamiast zamienić rozczarowania w sukcesy, podniósł je do drugiej potęgi. Trzy lata później wygląda na to, że człowiek który dał wszystkim kibicom Evertonu nadzieję na lepsze otwarcie może zostać rozgrzeszony i zarazem wybawiony od utraty posady tylko przez samego Stwórcę. Wydaje się, że nie ma szans żeby Roberto Martinez po sezonie 2015/16 był jeszcze menedżerem Evertonu. A wszystko dlatego, że chciał dobrze, lecz zagrał i przegrał. Jego największym błędem było wyrwanie kibiców The Toffees z błędnego koła i poprowadzenie na barykady w walce o dobrą zmianę. Dał nadzieję i potem nie potrafił przekuć jej w coś więcej niż jeden sezon radości i pozytywnego zaskoczenia.

Hiszpan swoją filozofią „sexy football” szybko zaskarbił sobie sympatię kibiców, którzy określili go wizjonerem. Niósł kaganek piłkarskiej oświaty, nawracając wierny stylowi Davida Moyesa lud Evertonu. Otworzył okno i zrobił przeciąg, dzięki czemu wszyscy mogli odetchnąć pełną piersią. Po pierwszym sezonie kibice chcieli go wynosić na ołtarze i bronić bram wyjściowych jak Rejtan, gdy łączono Martineza z Barceloną czy Arsenalem.

Według wielu komentatorów, Roberto Martinez jest najlepszym młodym menedżerem w Europie. Zgadzam się z tym. Podjął niewdzięczne dla wielu szkoleniowców zadanie – wziąć się za dobry projekt i znacząco go ulepszyć. Powiodło mu się to. W swoim debiutanckim sezonie pobił klubowy rekord punktów w Premier League, przywrócił Everton do Europy i rozwinął kilku niezwykle ciekawych zawodników.
Tak samo prezentuje się poza boiskiem. Zajmuje się swoimi sprawami z nieprawdopodobną prezencją, pewnością siebie, pozytywnym nastawieniem i klasą. Jest człowiekiem Evertonu.
Nie ma jakiegoś magicznego składnika wchodzącego w skład tego, co robimy w Evertonie. Jesteśmy klubem piłkarskim i zdajemy sobie sprawę z fundamentalnej wagi naszego menedżera. I kiedy znajdziemy swojego kandydata, dajemy mu siłę i zaufanie. Jesteśmy na dobre i na złe z naszymi menedżerami, przeznaczamy wszystkie narzędzia do naszej dyspozycji i jesteśmy niezwykle zachwyceni, że Roberto Martinez chciał się z nami związać. Chcemy wszystkiego co najlepsze, bo tylko to zdaje egzamin.

Tak wypowiedział się latem 2014 roku Bill Kenwright, prezes Evertonu. Nieprawdopodobne, jak optyka może się zmienić w niecałe dwa lata, bo choć włodarze dalej wspierają menedżera, to kibice nie chcą już stać za nim murem. Odrzucili hiszpańskie Solo Lo Mejor i wrócili do Nil Satis Nisi Optimum. Mają podstawy, żeby liczyć na kolejne nowe otwarcie. Jak bowiem wspierać menedżera, który jako jeden z dwóch sterników EFC po wojnie nie wygrał choćby jednych derbów Liverpoolu? Ileż można słuchać pomeczowych tłumaczeń, w których zamiast użycia ostrych słów padają terminy „phenomenal” czy „great character”.

Już za kilka godzin Everton wyjdzie na murawę Wembley, walcząc o miejsce w finale FA Cup. To jedyna szansa na uratowanie sezonu, ale dla klubu, nie menedżera. Roberto Martinez nie powinien przygotowywać The Toffees do nowego sezonu. Nawet jeśli w maju wzniesie do góry puchar Anglii, to trzeba go rozliczać za zmarnowany potencjał minionych dwóch sezonów. Patrząc na występy Leicester czy West Hamu nie można uciec od myśli, że rozgrywki 2015/16 mogły zakończyć się z Evertonem w czubie tabeli. Bo w czym kadrowo EFC odstaje od Lisów czy Młotów? Nie tak dawno to przecież The Toffees byli postrzegani jako rewolucjoniści, walczący z obecnymi realiami ekonomicznymi. To piłkarze z Goodison Park byli stawiani w pierwszym rzędzie do ataku na czołówkę gdy tradycyjna wielka czwórka zaliczy regres. Optymalny skład Evertonu miał wszystko, żeby przy kryzysie wielkich wmieszać się w tę nieprawdopodobną walkę o tytuł. Tymczasem niemal wszyscy, którzy mieli w tej kampanii rozwinąć skrzydła, schowali się do gniazda. John Stones, Ross Barkley, James McCarthy, Gerard Deulofeu, Seamus Coleman – potencjalne gwiazdy europejskiego futbolu obecnie wraz ze swoim klubem patrzą w górę tabeli na Mahreza, Vardy’ego czy Payeta.

Upartość Roberto Martineza co do jego autorskiego pomysłu na grę zgubiła klub, który szybko został rozpracowany. Można było uwierzyć w jego dżentelmeński uśmiech, nienaganne garnitury i pozytywne nastawienie. Przykro jednak patrzy się na człowieka, który zatrzymał się na pierwszym z pięciu etapów żałoby, ewentualnie podróżując w tę i z powrotem do drugiego. Zamiast pięciu etapów mamy dziesięć stacji drogi krzyżowej Roberto Martineza: wiarę, nadzieję, oczekiwania, zdanie sobie sprawy z rzeczywistości, rozczarowanie, zmartwychwstanie nadziei, obawy, gniew, arogancję i odrealnienie. Z twierdzy zmienił Goodison Park w miejsce gdzie każdy może przyjść i rozbić namiot. Everton zdobył zaledwie 17 punktów na własnym terenie, co oznacza najgorszy sezon W HISTORII KLUBU. W tym i poprzednim sezonie wygrał łącznie 21 spotkań, tyle samo co w debiutanckiej kampanii. Za 13,5 miliona funtów sprowadził Oumara Niasse, żeby siedział na ławce.

Dwa lata temu Everton był tu:

Everton_4th_zpskchwchbk.jpg

Rok temu był tu (Antolin Alcaraz #pamiętamy)

wi5cav67eunbaubbguwn_zpsonfvlvs3

A teraz…

Soccer - Barclays Premier League - Everton v Stoke City - Goodison Park

Zwolennicy Martineza mówią o atrakcyjnym stylu gry, jaki prezentują jego zespoły, ale zapominają o starym piłkarskim porzekadle. Drużynę buduje się od tyłu. I choć ofensywa Wigan co roku poprawiała się (37 bramek, następnie 40, 42, w zakończonym niedawno sezonie aż 47 strzelonych goli), to defensywa zostawia wiele do życzenia. (79 straconych w pierwszym sezonie, następnie 61, 62 i 73 w sezonie 2012/13). Czy to Wigan przez 4 lata miało tragicznych defensorów, co oznaczałoby złe decyzje personalne Martineza, czy po prostu Hiszpan nie wie zbyt wiele o grze defensywnej?

Już 3 lata temu miałem wątpliwości co do tego, czy Martinez zna się na obronie. Tymczasem nie dość, że defensywa się pogarsza (39 goli straconych w ligowym sezonie 2013/14, 50 w minionym i 48 po 34. kolejkach obecnego), to i ofensywa zaliczyła sinusoidę (61 bramek w kampanii 2013/14, 48 w minionej i 53 we wciąż trwającej). Na dobrą sprawę personel został ulepszony, dodano nowe działa i lepsze zapory. Mimo to koło Evertonu lata jak ćma wokół lampy duch Wigan Athletic. Pamiętacie termin „wiganed”? Oznacza on siedzenie na tyłku przez większość sezonu i kilka tygodni heroicznych wyczynów w końcówce. Roberto Martinez wygrał puchar Anglii w swoim ostatnim sezonie w Wigan, ale stracił też 73 gole w lidze, co przyczyniło się do spadku tego klubu z Premier League. Evertonowi na szczęście relegacja nie grozi, ale czy ewentualne zdobycie upragnionego trofeum osłodzi kibicom gorycz dwóch minionych sezonów? I, co ważniejsze, czy ma szansę przekonać to nowego pana na włościach do zatrzymania Hiszpana na Goodison Park?

W marcu pan Farhad Moshiri, nowy właściciel Evertonu przywitał się z fanami krótką wiadomością w programie meczowym. Pojawiło się tam między innymi kluczowe zdanie definiujące jego ambicje. Chce bowiem doprowadzić do tego, żeby „Klub powrócił do fantastycznych zwycięstw przeszłości i zbudował fundamenty pod stały sukces w przyszłości”. Irańczyk ewidentnie dał do zrozumienia, że jeden sezon błysku nie będzie go zadowalał, gdy następne lata okażą się chude. Nie będzie już miejsca na regres, jaki zanotował Everton w niemal każdym aspekcie działalności boiskowej (taktyki, ducha, determinacji). Nie będzie miejsca na słowa „phenomenal” po kolejnym oddanym zwycięstwie. Roberto Martinez przyszedł z Wigan, przyprowadził ze sobą swój własny sztab i potwierdził, że definicją szaleństwa jest robienie wciąż tego samego, oczekując przy tym innych rezultatów. Nie mógł utrzymać niezłej defensywy Davida Moyesa i swojego podejścia do ataku, chociaż łącząc te podejścia byłby w stanie budować wspomniane fundamenty.

Załóżmy, że poobijany Everton z morale niższym niż po porażce z Dynamem Kijów w LE wygra FA Cup. Martinez sam przyznaje, że zamienił sezon ligowy na sukces w pucharze. „W tym momencie cała nasza uwaga skierowana jest na FA Cup i skorzystanie z okazji. Mamy za sobą 10 miesięcy ciężkiej pracy, która pozwoliła nam dostać się do miejsca w którym jesteśmy obecnie.” Zrobił z ligi miejsce, w którym szykował piłkarzy na starcia pucharowe. Dla wielu, w tym i dla mnie, Hiszpan zostanie zapamiętany jako człowiek który chciał sięgnąć gwiazd wspinając się po drabinie, ale w pewnym momencie drabina się przechyliła. Zamiast się puścić, Martinez trzymał się jej kurczowo i spadł z hukiem na ziemię. Przedłożył mentalność, ideały, filozofię i inne podejścia teoretyczne nad pragmatyzm i pracę nad solidną grą. Doprowadził do tego, że Leighton Baines został zmuszony do przeprosin za komentarze o braku chemii w zespole.

Przychodził do Evertonu jako zbawiciel, jeśli zostanie zwolniony to odejdzie wyzywany od szarlatanów, którzy poza gadką nie mieli nic do zaoferowania. Nie tak powinna się kończyć misja Hiszpana na Goodison Park. Mimo wszystko, nie mając optymizmu…

Jeszcze nie odszedł.

Everton nie odpadł.

Wciąż może zakończyć swoją karierę w Liverpoolu wznosząc trofeum i nie zapadając w pamięć kibiców jako trener przegrany.

Oby. Come On You Blues.

Tim Howard = Everton

Każda drużyna, niezależnie od pozycji na rynku światowym powinna mieć zawodnika, który będzie jej idealnym odzwierciedleniem, sercem i duszą. Jego gra i postawa oddaje wiele wartości, za którymi stoi klub i, jeśli wszystko toczy się zgodnie z planem, przekłada się również na boiskową dyspozycję. Mówiąc o tym zawodniku, od razu myślisz o tym zespole i oczyma wyobraźni widzisz dla niego miejsce w panteonie sław przewijających się przez lata przez korytarze siedziby klubu. Dla Evertonu przez ostatnie 10 lat kimś takim był Timothy Matthew Howard.

W przypadku amerykańskiego bramkarza trzeba przewrotnie zacząć od końca. Dla Tima Howarda powrót do MLS zawsze był traktowany jako sposób na zakończenie kariery – kibice po obu stronach Atlantyku od co najmniej dwóch sezonów spekulowali o kupnie biletu na samolot w jedną stronę. Everton nie robił problemów swojemu człowiekowi-instytucji, ponieważ każdy, kto interesuje się klubem z Goodison Park wie, że czas Howarda w roli pierwszego bramkarza The Toffees dobiegł końca. Przez dziesięć długich lat utrzymywał swoją posadę i odpierał próby odebrania mu bluzy z numerem 1, a próbowali tej sztuki między innymi Jan Mucha czy John Ruddy. Tim Howard opuszczał posterunek z rzadka i niechętnie – do sezonu 2013/14 włącznie opuścił zaledwie 7 spotkań w Premier League. Był wzorem twardziela, do którego mieli równać wszyscy piłkarze za czasów Davida Moyesa. Na dziś zagrał dla The Toffees 412 razy, w samej Premier League aż 352, co jest rekordem klubu. Zachował też 115 czystych kont, a najlepszym sezonem pod tym względem były rozgrywki 2008/2009.

Zgodnie z postawioną tezą, Howard był integralną częścią wszystkich najlepszych momentów klubu w ostatniej dekadzie. Bronił w finale i półfinale FA Cup (pamiętny gol Franka Lamparda dający Chelsea trofeum), walczył też o awans do finału obecnego Capital One Cup. Nie zabrakło go w Lidze Europy, zarówno w latach 2007-2010, gdy Everton zameldował się w 1/16 finału, jak również w minionym sezonie, gdy po udanej kampanii grupowej The Toffees skompromitowali się w dwumeczu z Dynamem Kijów. Wielu kibiców może o tym nie pamiętać, ale to przecież Howard dołożył kilka cegiełek do pomnika trenerskiego Jose Mourinho, gdy Costinha wygrywał dla Porto starcie z Manchesterem United. Wraz z całym zespołem ocierał się o sukces, ale i pikował, nie potrafiąc utrzymać defensywy w ryzach w momentach strzeleckiej indolencji piłkarzy grających z przodu. Imponował refleksem, ale po fenomenalnym meczu z Belgią na Mistrzostwach Świata w Brazylii częściej popełniał głupie błędy niż popisywał się znakomitymi interwencjami.

Jego czas przy Goodison Park upłynął jeszcze szybciej za sprawą dynamicznie zmieniającej się roli bramkarza. Tim Howard nie miał szans żeby stać się wysokim i szczupłym jak tyczka golkiperem pokroju de Gei, Courtoisa czy Neuera. Wolał, gdy jego zawsze czujni obrońcy zajmowali pozycje trochę głębiej niż obecnie się przyjęło i byli gotowi do wybicia piłki głową. W wieku 37 nawet na pozycji, na której można grać najdłużej ze wszystkich, ciężko dostosować się do nowych realiów. Mimo wszystkich przywar Howarda, winę trzeba też zrzucić na Roberto Martineza, który jak zawsze patrzy na piłkarzy zbyt sentymentalnie żeby w porę dostrzec ich kończącą się przydatność. Sarkastyczne oklaski po złapaniu przez Howarda prostej piłki zmieniły się w krytykę Hiszpana który zamiast szybciej postawić na nieźle rozwijającego się Joela Roblesa wolał znajdującego się na równi pochyłej Amerykanina.

Patrząc na internetowe fora, kibice Evertonu są naprawdę rozdarci jeśli chodzi o ocenę całokształtu występów Howarda w niebieskich barwach. Niektórzy zdają się zapominać jego znakomite mecze sprzed kilku lat, skupiając się głównie na ostatnich „popisach.” Jeden z fanów posunął się nawet w swoich sądach do stwierdzenia „Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę wasze zdanie na jego temat, nie był żadnym służącym. Zarabia więcej w tydzień niż większość was przez rok i dla niego przywilejem była możłiwość gdy w niebieskim, nie odwrotnie.”, drugi zaś napisał „Zawsze był słabym bramkarzem – ci którzy chcą go oklaskiwać oglądali każdy mecz na ekranie komputera. Mam nadzieję że podczas ostatniego spotkania zostanie wybuczany, żeby przypomnieć mu pogardę z jaką traktował fanów”. To jednak pojedyncze głosy, wybijające się ze względu na ich kontrowersyjną treść. Wśród kibiców, nawet tych oglądających spotkania na ekranie komputera panuje następujące przekonanie „Tak, wszyscy wiemy że powinien odejść 18 miesięcy temu, ale kibice mają naprawdę krótką pamięć. Był naprawdę dobrym bramkarzem i niepoważnym jest nazywanie go przeciętnym, kiedy musieliśmy przez lata radzić sobie z takimi asami jak Gerrard, Simonsen, Wright czy Wessels”.

W przypadku Howarda warto zapomnieć o okresie pomundialowym. Niedoszły minister obrony narodowej USA zostanie zapamiętany przez wielu jako ten, który umieścił Everton na mapie byłej angielskiej kolonii. To dzięki niemu pojawiły się fankluby w Teksasie, Colorado czy innych amerykańskich stanach. Obecność Tima Howarda (i w mniejszym stopniu Landona Donovana) w Premier League zwiększyła zainteresowanie soccerem w USA i w dużej mierze przyczynił się do regularnych transmisji rozgrywek przez stację NBC.

Dzięki transferowi za 3 miliony funtów Everton zyskał stabilność w bramce na 8 lat, zyskał człowieka którego pobyt na Goodison Park może definiować całą dekadę w wykonaniu klubu. Wiele wspaniałych momentów, w których walczący z mocniejszymi rywalami zespół nie tylko podejmował rękawicę, ale odrzucał ją prosto w twarz przeciwników i wiele upadków następujących po wzlotach, zupełnie niezrozumiałych braków w koncentracji i trwających zdecydowanie za długo chwil rozluźnienia. Od przygód w Europie i udanych interwencji po niezrozumiałe rozkładanie kończyn jak rozgwiazda i błędów w komunikacji. Nie znajdziemy nikogo, kto byłby przez te lata większym odpowiednikiem Evertonu, Tim Howard był bowiem twardy, solidny i przez 85% czasu skoncentrowany, ale w kluczowych momentach zawsze czegoś brakowało. Jak napisał Bill Kenwright „Zarówno na boisku, jak i poza nim jego przez cały pobyt na Goodison był modelowym przykładem Evertonu. Najlepszym w każdy sposób. Wspaniała indywidualność nie tylko o wielkim talencie, ale również cechująca się wielką lojalnością”.

Tim Howard od sezonu 2006/2007 wyłapał i wypuścił dla Evertonu wiele piłek. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że złapie pociąg do domu.

 

Czy nad Moyesem ciąży fatum?

Przerwa reprezentacyjna to moment, w którym kibice oprócz oglądania swojej reprezentacji w akcji i krytykowania bądź (co w przypadku kadry Polski jest niezbyt częste) chwalenia jej po meczu mają jeszcze jedno zajęcie. Tym, co znajduje się na drugim miejscu na ich liście priorytetów podczas dwóch tygodni wolnego od futbolu ligowego jest monitorowanie stanu zdrowia graczy ich ulubionego klubu. Nie od dziś mówi się o wirusie FIFA, który często eliminuje zawodników z gry właśnie w trakcie przerwy reprezentacyjnej. Każde doniesienia o kontuzji w trakcie zgrupowania budzą strach u kibiców. Dlatego też z ulgą przyjmuje się wiadomości o tym, że ktoś wycofał się ze zgrupowania, żeby doleczyć uraz lub też w celu uniknięcia go.

Nie inaczej było zapewne gdy oficjalny profil Manchesteru United na Twitterze potwierdził informację o powrocie do klubu Danny’ego Welbecka, Robina van Persiego i Michaela Carricka. Dwaj pierwsi spokojnie przygotują się do dalszej walki o powrót na podium Premiership, lecz ze środkowym pomocnikiem sytuacja wygląda niepokojąco inaczej. Były gracz Tottenhamu może w tym roku już nie wybiec na boisko, wedle doniesień zdecydował się na zabieg który ma rozwiązać problemy z nawracającymi urazami ścięgna Achillesa. Carrick raczej nie wystąpi przeciwko Cardiff w pierwszym meczu po przerwie międzynarodowej, a David Moyes pozwolił mu na dłuższą przerwę w treningach, żeby wspomóc leczenie. Według prognoz powrót do regularnych występów może nastąpić za sześć tygodni.

Tzw. pecking order na pozycji środkowego pomocnika wygląda obecnie następująco: Marouane Fellaini, Tom Cleverley, Anderson i Ryan Giggs. W środku pola może również zagrać Phil Jones, ale jak sam podkreśla, najlepiej stroi mu się miny będąc środkowym obrońcą (ENG). Cleverley jeszcze nie prezentuje się na tyle dobrze, żeby grać regularnie w pierwszym składzie, podobnie zresztą jak Fellaini, Anderson mimo zapewnień o pilnowaniu się pod kątem dobrej formy fizycznej nie imponuje sylwetką, a Giggs… z całym szacunkiem, ale powinien być rozpatrywany pod kątem gry tylko w momentach totalnego kataklizmu. Kataklizmu, który może niedługo nastąpić. Najpierw chciałbym odpukać w niemalowane. Teraz tak… jeżeli wypadnie Fellaini bądź Cleverley, Moyes ma do wyboru jednego z nich + Andersona i Giggsa. Czy tak powinien wyglądać środek pola mistrza Anglii?

Można się nawet pokusić o stwierdzenie, że nad Moyesem ciąży swego rodzaju fatum. Problemem Szkota jest nie to, że dysponuje słabym wyjściowym duetem środkowych pomocników lecz to, że w razie absencji któregoś z nich drużynie brakuje wartościowego zastępcy, a co za tym idzie – jakości podczas meczów. Gdy do Evertonu pięć lat temu przychodził Marouane Fellaini, obok siebie miał Mikela Artetę. Ich wsparcie tworzyli Segundo Castillo i młody Jack Rodwell, a zatem gracze niezbyt klasowi. Gdy zdarzały się kadrowe kłopoty, do akcji wkraczał również Phil Neville.

Odejście Artety zmusiło Moyesa do wycofywania do Fellainiego grającego zazwyczaj za napastnikiem Tima Cahilla, a także do przesuwania ze skrzydła Leona Osmana. Wsparcie stanowili Barkley i Rodwell oraz, niezmiennie, Neville. Dopiero zimą 2012 zorientowano się w klubie, że potrzeba wzmocnić ten obszar i ściągnięto z Manchesteru posiłki w postaci Darrona Gibsona. Następnego lata odszedł do City Rodwell, lecz następcy zabrakło i po raz kolejny po rozum do głowy Moyes udał się w styczniu, chwytając się jak brzytwy Thomasa Hitzlspergera. O Niemcu nie można jednak było mówić: klasowy rezerwowy.

Roberto Martinez zidentyfikował problem Evertonu niemal natychmiast i wcale nie potrzebował Fellainiego, który udał się w ślad za Moyesem do Czerwonych Diabłów. Transfer Jamesa McCarthy’ego, definitywne przeniesienie Osmana do środka pola (luka załatana przez wypożyczenie Deulofeu) i przekonanie Garetha Barry’ego oraz Manchesteru City do transakcji za pięć dwunasta. Obecnie Irlandczyk z Anglikiem stanowią trzon w środku pola, gotowy do gry jest Osman, a po dojściu do zdrowia także i Gibson. W każdej chwili można wycofać trochę Rossa Barkley’a, a od biedy również Steven Pienaar poradzi sobie w centrum boiska. Można mówić zarówno o głębi, jak i o klasie zmienników.

W Manchesterze cały czas przewija się temat zakupu środkowego pomocnika, nazwiska wymienione przez media idą w dziesiątki, jednak jak do tej pory przyszedł tylko Fellaini. Zresztą kwestia ustawienia Belga też budzi we mnie wątpliwości. Na razie wyróżniający się tylko swoją fryzurą były gracz Evertonu grał przecież w poprzednim sezonie tuż za Nikicą Jelaviciem, co przynosiło wymierne korzyści. Belg zanotował 11 trafień i 6 asyst. Dlaczego zatem Moyes przestawił go z powrotem na pozycję typowego przecinaka, ball winning midfieldera? Pytanie brzmi:  czy szkocki menedżer zimą sięgnie po kogoś bardziej kreatywnego? A może to fatum nie pozwala mu posiadać wymarzonego przez kibiców środka pola?

Martinez dobry, Martinez zły

David Moyes zrobił największy krok w swojej trenerskiej karierze i naprawdę nie można mieć do niego pretensji. Odejście do Manchesteru United i zastąpienie samego Sir Alexa Fergusona to jeden z największych zaszczytów, jaki może spotkać trenera. Kibice Evertonu z pewnością są mu wdzięczni za to, co zrobił dla The Toffees. Eksperci podkreślają, że drużyna prowadzona przez Szkota grała ponad stan, a już na pewno ponad fundusze, jakimi dysponował były już menedżer EFC. Nie można mieć wątpliwości, że Moyes zostawił swój zespół przygotowany do tego, żeby utrzymać swoją pozycję w pierwszej szóstce, a kto wie, czy nawet nie wskoczyć do miejsc premiowanych startem w europejskich pucharach. O swojej sile są przekonani piłkarze, podkreślając wielokrotnie, że to właśnie Szkot wyciągnął z nich to, co najlepsze i że trzeba nadal iść obraną przez niego drogą.

Nie wiadomo, czy zadanie to będzie wykonalne, ponieważ wciąż nieznany jest jego następca. Nie udało się dogadać z Vitorem Pereirą, szkoleniowcem Porto, a według prezesa Kenwrighta, nie ma faworyta do objęcia posady na Goodison Park. Wśród ogromnej liczby plotek przewijających się co chwila przez portale internetowe można ustalić pewną grupę ludzi, z której zostanie wybrany nowy trener. Mówi się między innymi o Neilu Lennonie z Celticu, Malkym Mackayu z Cardiff, Ole Gunnarze Solskjaerze z Molde czy Roberto Martinezie z Wigan. Wydaje się, że to właśnie Hiszpan, który najpierw wygrał FA Cup z Wigan, a potem spuścił ten klub do Championship, przejmie schedę po Moyesie.

Pytanie brzmi: czy kibice Evertonu mogą się z tej decyzji cieszyć?

Już teraz wiadomo, że za samo zatrudnienie Hiszpana trzeba będzie zapłacić. Wcześniej mówiło się o 5 milionach funtów, teraz cena spadła do dwóch. Nie przypominam sobie, żeby Everton spał na pieniądzach i z pewnością ciężko będzie przełknąć te dwa miliony, nawet jeśli Chelsea za Andre Villasa-Boasa zapłaciła trochę ponad 13.  Dalej, Martinez to człowiek sympatyczny, uprzejmy i spokojny. Zawsze ma czas dla swoich piłkarzy i nie jest w stosunku do nich ostry. Jedynym większym przewinieniem Hiszpana jest skrytykowanie sędziego Michaela Oliviera za bycie stronniczym podczas meczu z Manchesterem United w październiku zeszłego roku. Ale czy samo to, że ktoś jest sympatyczny może świadczyć o jego umiejętnościach?

Zwolennicy Martineza mówią o atrakcyjnym stylu gry, jaki prezentują jego zespoły, ale zapominają o starym piłkarskim porzekadle. Drużynę buduje się od tyłu. I choć ofensywa Wigan co roku poprawiała się (37 bramek, następnie 40, 42, w zakończonym niedawno sezonie aż 47 strzelonych goli), to defensywa zostawia wiele do życzenia. (79 straconych w pierwszym sezonie, następnie 61, 62 i 73 w sezonie 2012/13). Czy to Wigan przez 4 lata miało tragicznych defensorów, co oznaczałoby złe decyzje personalne Martineza, czy po prostu Hiszpan nie wie zbyt wiele o grze defensywnej?

Kolejnym problemem jest kwestia młodzieży. Darron Gibson pośrednio zarzucił Moyesowi zbyt bojaźliwe podejście do młodych zawodników. Irlandczyk wypowiedział się o Shanie Duffym, obrońcy EFC i swoim rodaku, mówiąc, że odejście Moyesa wyjdzie młodemu defensorowi na dobre, gdyż dostanie więcej szans na grę. Jeżeli stery przejmie Martinez, nie jest to takie pewne. Owszem, można to tłumaczyć walką o utrzymanie, ale czasami gdy piłkarze ściągnięci za miliony są bezużyteczni, warto dać szansę młodym. Czy wspomniany Duffy, a także Ross Barkley, Apostollos Vellios czy ktokolwiek z drużyny młodzieżowej, która wywalczyła półfinał pucharu U-18 może liczyć na rozwój za kadencji Martineza?

Zanim przejdę do najważniejszego zarzutu, chciałbym poruszyć jeszcze jeden aspekt – wzmocnienia. Martinez potrafi zrobić dobre interesy (Moses, wypromowanie N’Zogbii), ale ma też kilka wpadek takich jak Mauro Boselli, kupiony za ponad 6 milionów funtów, obecnie na wypożyczeniu w Palermo czy Jason Scotland, na którego Hiszpan wyłożył 2 miliony funtów, a rok później oddał za 750 tysięcy. Jak wspomniałem, Everton nie jest klubem bogatym i nie może sobie pozwolić na wyrzucenie sześciu milionów w błoto, a z pewnością kibice The Toffees chcieliby widzieć więcej takich zakupów jak Kevin Mirallas czy Nikica Jelavic (w którego wciąż i niezmiennie wierzę).

Ostatnią i bezapelacyjnie najważniejszą rzeczą, jaką można zarzucić Martinezowi to słabe starty. Słabsze niż Zagłębie Lubin czy Everton Moyesa. Wigan przed przejęciem sterów przez Martineza skończyło sezon na 11 miejscu. Pozycje zajmowane przez Martineza to 16, 16, 15 i wreszcie 18. Powstał nawet termin wiganed, który w luźnym tłumaczeniu oznacza, że ktoś nie robi nic przez dłuższy czas, po czym dzięki chwili geniuszu kończy swoją misję sukcesem. Słowo to zawdzięczamy właśnie Martinezowi  i jego drużynie, która do 3/4 rozgrywek wyglądała tragicznie, po czym nagle ogrywała Manchester United, Arsenal czy Newcastle. Zanosiło się nawet na to, że i w tym roku dadzą radę, ale każda passa musi się kiedyś skończyć. Myślący bardziej o europejskich pucharach fani Evertonu z pewnością chcieliby odmiany po kiepskich początkach drużyny Moyesa, a już na pewno nie zamierzają zajmować do marca miejsca spadkowego, po czym wyskoczyć na 17 lokatę niczym Rambo z tłumu atakujących go żołnierzy.

Zakładając, że jednak Martinez poukłada wszystkie klocki tak, że utrzymanie nie będzie zmartwieniem, ma on przewagę nad Moyesem. Szkotowi nie udało się wygrać żadnego trofeum przez 11 lat pracy, podczas gdy Hiszpan przywiózł przecież do Wigan Puchar Anglii i to po zwycięstwie nad Manchesterem City. Evertonowi będzie potrzebny najlepszy Martinez – umiejący zmotywować swoich graczy do prezentowania od sierpnia takiego poziomu, jak marcowo-majowi Latics. Mam nadzieję, że media się nie mylą i jeżeli sympatyczny Hiszpan rzeczywiście ma zostać szkoleniowcem EFC, klub z niebieskiej części Liverpoolu zrobi krok do przodu. Pożyjemy, zobaczymy.